Autor: Tomasz Latawiec

Co to się porobiło w tej naszej bezwykopowej branży! Kryzys, walka o przetrwanie, udowadnianie kto ma rację i składanie ofert na malutkie przetargi z takimi cenami, że nawet na waciki nie wystarczy. Nie mówiąc o utrzymaniu ludzi, odtworzeniu sprzętu i godziwym zysku. A jak już uda się podpisać jakiś kontrakt, to dopiero jazda się zaczyna na całego – bez trzymanki na góralu w dół, i to z Kasprowego. Nie wiem o co chodzi w tym biznesie – pogubiłem się zupełnie i straciłem orientację. Kto jest od roboty, kto od nadzorowania i administrowania, a kto od płacenia.

Ten co powinien wymagać i płacić (zamawiający), owszem wymaga, ale już nie płaci. Ten co powinien robić i zarabiać (wykonawca), owszem robi, ale nie zarabia. A ten co powinien nadzorować i administrować (inżynier lub inspektor nadzoru), owszem nadzoruje, ale nie administruje. Jak zatem odnaleźć się w tym galimatiasie i co poradzić innym? Co począć, by choć trochę poprawić swoją i innych sytuację. By współpraca wyparła wzajemną niechęć i ponadprzeciętną nieżyczliwość, zwłaszcza po podpisaniu kontraktu. By nie każdy z nich – kontraktów – kończył się na sali sądowej, a drobne niedorozumienie umowy prowadziło do twardego, nierozwiązywalnego sporu i eskalacji wzajemnych roszczeń. Taki sposób podchodzenia do sporów jest czasochłonny, bardzo kosztowny i powoduje, że zawsze któraś ze stron nie będzie usatysfakcjonowana. Czy jest szansa na poprawę zaistniałej sytuacji i jakie warunki brzegowe muszą być spełnione, by tak właśnie się stało?

Mówmy sobie bez ogródek – nasze środowisko trapi wszechobecny konflikt. Ba! Jest to wręcz klasyczny przypadek konfliktu interesów stron – łatwo jest bowiem wyodrębnić świadomościowo strony konfliktu, z których co najmniej jedna żyje w przekonaniu, że realizacja jej potrzeb i interesów uwarunkowana jest przez drugą stronę lub strony. Ponadto, jak nietrudno się domyślić, istnieje przeświadczenie jednej strony, że druga jest przeszkodą w realizacji tych potrzeb, a osiągnięcie celów i zamierzeń nie jest możliwe na drodze współpracy. I, co ciekawe, nasze konflikty na ogół przemieniają się z toczonych o dobra materialno-ekonomiczne (tak naprawdę zapłatę wynagrodzenia, wykonanie jakiejś dodatkowej roboty lub zapłatę kary umownej) w dotyczące dóbr symbolicznych, jakimi są przekonanie o swojej racji i prestiż. Często też z konfliktów biernych, charakteryzujących się przede wszystkim zaniechaniem działania, stają się konfliktami czynnymi, w których strony podejmują bardzo radykalne kroki przeciwko drugiej stronie konfliktu. I, niestety, są one konfliktami negatywnymi, destrukcyjnymi – nie przynoszą żadnych korzyści stronom, a wręcz potęgują chaos i hamują możliwość zrealizowania wspólnych zadań oraz blokują możliwość wypracowania zasad korzystnej współpracy stron. Również ich dynamika jest książkowym przykładem mechanizmu tendencyjnego spostrzegania (te mądre słowa to nie ja wymyśliłem tylko niejaki J. S. Coleman w modelu incydentu konfliktowego) – pierwotny, pojedynczy przedmiot sporu prowadzi do naruszenia równowagi, co z kolei wpływa na ujawnienie się innych, spornych problemów, dotąd tłumionych. Wtedy druga strona precyzuje swoje racje i przedstawia argumenty, przez co staje się z gruntu zła, a to pociąga za sobą wysuwanie osobistych zarzutów wobec drugiej strony, po czym sam konflikt uniezależnia się od pierwotnego sporu. Mój Boże! Jak to bardzo pasuje do naszej, dofinansowywanej z Unii, infrastrukturalnej rzeczywistości.

No więc, jak już udało się zidentyfikować i nazwać gryzący nasze środowisko problem – konflikt interesów, to może też uda się znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie? Myślę, że powinniśmy przede wszystkim spróbować wyeliminować powody bezpośrednio wywołujące konflikty – wyrażanie krytyki, stawianie nieuprawnionych żądań, odmawianie spełnienia zasadnych żądań i kumulowanie przykrości. Warto też pamiętać o tym, że do konfliktu może łatwo doprowadzić nieprzestrzeganie podstawowych zasad współistnienia, prowokowanie impulsywnych zachowań drugiej strony, blokowanie jej niezbędnych informacji potrzebnych do skutecznego działania oraz uparte trzymanie się własnego zdania nawet wówczas, gdy druga strona wysuwa zasadne argumenty. Także podkreślanie własnej dominującej pozycji i brak zgody na propozycje wysuwane przez drugą stronę może niepostrzeżenie wywołać konflikt.

Ale, ale. Przecież skoro już doszło do powstania konfliktu, to może trzeba zacząć nim zarządzać! Bo teraz zarządzanie czymkolwiek jest bardzo w modzie! Nawet konfliktem. Tylko kto miałby to niby robić? Bo przecież nikt ze skonfliktowanych stron. Musi to być osoba bezstronna i pozostająca bez wpływu na wynik rozmów pomiędzy stronami konfliktu. Może mediator? Oczywiście! Mediator, który będzie obecny w trakcie dobrowolnego i poufnego procesu dochodzenia do rozwiązania konfliktu. Tyle tylko, że mediator nie ma władzy podejmowania decyzji merytorycznych. Jego celem jest pomoc zwaśnionym stronom w dobrowolnym osiągnięciu ich własnego, wzajemnie akceptowanego porozumienia w spornych kwestiach. Same mediacje muszą toczyć się zgodnie z kilkoma zasadami – dobrowolności, bezstronności, neutralności, akceptowalności, poufności, profesjonalności, bezinteresowności i szacunku do stron konfliktu.

A zatem mediatorzy potrzebni są na nam na gwałt. Bo jak oni teraz też nie pomogą, to zostaną nam już tylko psychiatrzy…